odys odys
88
BLOG

Wolność, rynek, sprawiedliwość, pokój (z kuchnią)

odys odys Polityka Obserwuj notkę 7
Teoria

Wszyscy wiedzą (dziadek też, chociaż czasem zapomina), że mamy kapitalizm. I wolny rynek. Tak zwykło się mówić, odkąd zwykło się mówić, że socjalizm (jak się mawiało o poprzednim ustroju), upadł. Od tego upadku mamy nowe państwo, z nową nazwą i numerkiem, wciąż trzecim, mimo sporów. Państwo to określone jest konstytucją:

Art.2. Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej.

Z artykułu tego, niemal przepisanego z niemieckiej ustawy zasadniczej (u nich krócej: ein sozialer rechtstaat), dowiedzieć się można wielu ważnych informacji o Polsce, ale ani słowa tam nie ma o wolnym rynku i kapitalizmie. Pewnie dlatego, że to brzydkie słowa są i nie wypada ich na samym początku konstytucji umieszczać.

Mądrość ustawodawcy nakazała zamieścić coś o gospodarce nieco później, po wolności prasy, ochronie małżeństwa (kobiety i mężczyzny) i rodzicielstwa, a także po otoczeniu specjalną opieką weteranów, a zwłaszcza inwalidów. Wiadomo wszak, że ochrona inwalidów jest znacznie ważniejszym fundamentem ustrojowym, niż wolność gospodarcza. Dość, że deklarację gospodarczą uznano za wystarczająco ważną, by znalazła się jeszcze w rozdziale pierwszym “Rzeczpospolita”:

Art. 20. Społeczna gospodarka rynkowa oparta na wolności działalności gospodarczej, własności prywatnej oraz solidarności, dialogu i współpracy partnerów społecznych stanowi podstawę ustroju gospodarczego Rzeczypospolitej Polskiej.

Jakże piękny jest to artykuł. Wydaje się, że napisano co trzeba, uniknąwszy brzydkich słów, a za to ile ładnych udało się dodać: dialog, solidarność, partnerzy społeczni. Sam miód.

I to wszystko prawda jest, co tam napisane. Wszyściutko.
Pokażę na kilku przykładach. Osobistych, bo przecież jako prosty człowiek nie sięgam dalej wzrokiem niż do własnego nosa. Ale i na tym krótkim odcinku słowo konstytucji słowem się staje.

Praktyka

Rzeczpospolita jest państwem prawa.
Ba. Żeby jednego.
Mnóstwo praw tu jest.

Np. prawo meldunkowe.
Nakazuje mi być zameldowanym tam, gdzie mieszkam.

Żeby móc zameldować moją liczną rodzinę w wynajmowanym na wolnym rynku lokalu — musiałbym płacić ze dwa razy tyle. Bo zameldowany lokator ma taką ochronę prawną, że pozbyć się go nie sposób. I tak za to, co płacę mógłbym z powodzeniem spłacać kredyt za własne mieszkanie. Ale z liczną rodziną nikt mi go nie da. Nie mam zdolności. Gdybym zaciągnął kredyt, a rok później miał pięcioraczki — nikt by go przecież nie odebrał. Ale skoro najpierw mam dzieci, to kredytu mieć nie mogę. Takie prawidła wolnej działalności gospodarczej, podstawy ustroju gospodarczego.

Za mieszkanie więc płacę więcej niż wynosi średnia krajowa netto, zdaje się.

Bez meldunku.
Czyli już jestem przestępcą.
I rzecz jasna, łamania prawa Rzeczpospolitej przeze mnie nijak nie usprawiedliwia to, że milony much czynią podobnie.
Skoro więcej niż średnia krajowa płacę, znaczy więcej zarabiam, co dowodzi, że nie urzeczywistniam zasady sprawiedliwości społecznej. Na szczęście nie muszę, to Rzeczpospolita musi. Uff.
Ale podejrzany przez to już jestem.

Czytam teraz, że wielka niesprawiedliwość społeczna się dzieje, bo w Stolicy czynsze komunalne podwyższono z 2,50 do 6 zł za metr kwadratowy. Istotnie, grozą powiało. Mimo bohaterskiej postawy radnych lewicowych i (jak się zwykło mówić) prawicowych, nasi skrajni liberałowie przegłosowali ten straszliwy projekt. Popularna gazeta wydrukowała ich zdjęcia i numery telefonów. Niech społeczeństwo wygarnie, krwiopijcom.

Szybko przeliczam, że ja płacę 37 za metr. Ale przecież prywatnie. Na wolnym rynku. Nikt mi nie każe tu mieszkać. Zwłaszcza, że nielegalnie, bez meldunku. Mogę złożyć np. wniosek o mieszkanie komunalne. We wniosku wykazać, że tam gdzie jestem zameldowany ciężko mi mieszkać. To nie byłoby trudne — u rodziców jest już w papierach z 15 osób… Ale po pierwsze, mam za wysokie dochody, by mi przyznano (sprawiedliwość społeczna urzeczywistnia się), a po drugie, miasto nie ma wolnych lokali. Same zajęte. Bodaj sto tysięcy ma tych zajętych.

Ja sam znam dwa takie zajęte mieszkania.
Oba znam po rodzinie.
Ich lokatorzy zmarli, klucze nie zostały administracji oddane, rachunki są opłacane. A skoro są opłacane, to przecież administracja nie dochodzi, czy mieszka tam ktoś, kto uzyskał prawo do mieszkania. Dodajmy, że jak mieszka, płaci, a innego lokalu nie posiada — to nawet eksmisja jest kłopotliwa. Bo mamy państwo prawa i sprawiedliwości społecznej. Wyeksmitowany dostanie zapewne lokal komunalny lub socjalny. Więc lokatorzy mieszkają, adminstracja inkasuje 2,50 od metra i wszyscy żyją długo i szczęśliwie.
Ci lokatorzy jedynie nie mogą się tam zameldować.

Oczywiście, ani w ich przypadku, ani w przpadku dziesiątek tysięcy w pełni legalnych lokatorów mieszkań komunalnych nikt nie sprawdza czy ich dochód na osobę nie jest niesprawiedliwy społecznie, np. wyższy niż u mnie. Nikt też nie sprawdza, czy faktycznie nie mają oni innych mieszkań. Na przykład na własność. Nikt też nie sprawdza, czy mieszkania komunalne nie są podnajmowane po cenach rynkowych ludziom bez mieszkań komunalnych. Przecież prawo wyraźnie mówi, że nie wolno, to chyba obywatele tego prawa nie łamią? Przecież wiedzą, że Rzeczpospolita jest państwem prawa.

I jest to sprawiedliwe społecznie. Bo wszyscy wiedzą (nawet dziadek), że te mieszkania komunalne zajmują ludzie ubożsi. A jak ktoś np. przyjeżdża z prowincji dla zarobku w Stolicy — mieszkanie może sobie kupić lub wynająć. W końcu jak przyjechał zarabiać, to kasę musi mieć. Więc on wynajmuje, bez meldunku. Meldunek ma w domu, znaczy u rodziców (albo już dziadków), na prowincji. Tam też trafia wypracowany przez niego podadek dochodowy (o ile pracuje na umowę). To też jest sprawiedliwe społecznie, bo wiadomo że prowincja jest biedna, a Warszawa bogata i to dobrze, jak podatki mieszkańców Warszawy trafiają na prowincję.

A że rynek mieszkaniowy nie do końca jest wolny, skoro jedna czwarta klientów zaspokaja swój popyt podażą komunalną, po kosztach symbolicznych; że ta monstrualna fikcja mieszkalnictwa komunalnego jest utrzymywana z podatków dochodowych wszystkich zameldowanych w mieście; że mimo to budynki nieremontowane średnio przez pół wieku rozpadają się; że to wręcz fabryka patologii społecznych…
No cóż. Nie ma róży bez kolców.
W końcu nasza gospodarka jest nie tylko rynkowa, ale przede wszystkim społeczna.

Ale ileż pięknej sprawiedliwości społecznej. Opieki nad małżeństwami i rodzicami. Solidarności. Ileż wspaniałego dialogu w takiej gospodarce jest potrzebne. Toż wszystko tu opiera się na dialogu. Dogadujemy się z administracją komunalną, że my płacimy, a oni nie narzekają, dogadujemy się z najemcą, że bez meldunku będzie mieszkał — wszędzie się dogadujemy. Dialog kwitnie.

Na koniec wrócę do uchwały miejskiej. Budzi ona we mnie niewielką iskierkę nadziei, że cały ten burdel może być ciut wyprostowany. Bo jej sednem nie jest podwyżka z cen symbolicznych na ceny wyższe ale wciąż symboliczne. Uchwała wprowadza system ulg, dzięki któremu ubodzy lokatorzy nadal będą płacić 2,50 od metra. Ale to oznacza, że jakoś będą sprawdzane i rejestrowane dochody tych lokatorów. A wówczas, po pewnym czasie powstaną dane wykazujące ile lokali komunalnych zamieszkują rzeczywiście ludzie ubodzy, a ile pozostaje w rękach warszawiaków bogatszych.
I może, po latach, ktoś będzie miał odwagę coś z tym zrobić.

O ile jakiś konstytucjonalista nie znajdzie wcześniej powodów by uwchwałę wywalić do kosza.

Na razie, pozostaje żyć w polskim grzęzawisku bez nadziei na poprawę.
I każde pytanie o adres uściślać: zameldowania, czy do korespondencji?

PS. Tusk dwukrotnie, w kampanii i w exposee obiecał likwidację meldunku. Czekam.

odys
O mnie odys

Wybaczcie, odpowiadam na komentarze niewiele częściej niż piszę.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka